Trzy Meduzy – historia zamknięta?

Trzy Meduzy – historia zamknięta?

Prowadzeniu bloga o Mikrusie towarzyszy fakt, że często jesteśmy osobami pierwszego kontaktu dla ludzi, którzy znaleźli lub odziedziczyli stary samochód i zastanawiają się – co to za marka i co z nim zrobić. W ten sposób trafił do nas m.in. ciekawy SAM – „Bobo” (CA XX). Ostatnia historia przebiła jednak wszystkie poprzednie.

Początek jest zazwyczaj taki sam. Na maila podanego na blogu („Był sobie Mikrus” – www.mikrus.net.pl) lub jako komentarz pod wpisem przekazywana jest informacja mniej więcej tej treści: Mam samochód, który ma napis „Mikrus”. Czy to jest Mikrus? Później scenariusz rozwija się różnie, nie dziwimy się, jeśli domniemany Mikrus okazuje się Fiatem 600 albo Garbusem. Nie jest to nic niezwykłego, wielu entuzjastów starej motoryzacji zna takie mylne identyfikacje z własnego życia,  a sami ostatnio mieliśmy do czynienia z sytuacją, kiedy na widok Saaba 96V4 ludzie zagadywali czy to jest Syrenka. Ech…

Tym razem jednak… Ale nie, zacznijmy od początku. Najpierw, czyli w 2018 roku, wydaliśmy książkę pt. „Podróżując Mikrusem”, w której jeden rozdział poświęciliśmy jego niechcianej siostrze, Meduzie. Publikując posiadane fotografie i wspomnienia byliśmy przekonani, że zamykamy temat tego auta i nic więcej nie ma prawa się wydarzyć, dlatego opracowany materiał zakończyliśmy życzeniem, żeby pojawiły się choćby jakieś fotografie z epoki, które być może zalegają u kogoś w szufladzie. 

Parę miesięcy po premierze książki, na naszym blogu znalazł się następujący komentarz: Witam. Mam w posiadaniu prototyp Meduza z 1958 r. Chcę go sprzedać, proszę o jakieś sugestie. Jak zawsze w takich sytuacjach, autor komentarza otrzymał odpowiedź z prośbą o zdjęcia, żeby upewnić się o czym rozmawiamy. I… dwa dni później podesłał kilka fotografii na których RZECZYWIŚCIE WIDNIAŁA MEDUZA! 

Czemu fotografie pojazdu zrobiły na nas tak piorunujące wrażenie? Otóż nagle, w jednym momencie zobaczyliśmy zjawę z zaświatów, której nikt nie dawał szans na przetrwanie do naszych czasów, a wielu uważało wręcz, że nigdy nie istniała. I mieli ku temu argumenty, bo po pierwsze sposób, w jaki powstała Meduza sprawił, że nie wykonano do niej żadnej oficjalnej dokumentacji konstrukcyjnej, a po drugie na znanych archiwalnych zdjęciach nigdy nie uwieczniono dwóch Meduz razem. Jedynie twórca auta, inż. Edward Kłeczek, którego odwiedziliśmy w 2007 roku jako pana w już mocno zaawansowanym wieku, utrzymywał, że wykonał aż TRZY Meduzy. Cóż, kiedy nie było na to żadnego dowodu… Dlaczego? Bo o ile Mikrus miał od początku normalne biuro konstrukcyjne, działające w sposób systematyczny i zorganizowany, to Meduza była nieplanowanym dzieckiem – alternatywą dla Mikrusa, zaproponowaną przez pracownika WSK Mielec – wspomnianego inżyniera Edwarda Kłeczka, wówczas młodego kierownika jednego z wydziałów produkcyjnych. Narodziła się, ponieważ jej konstruktor uznał, że Mikrus jest zbyt kosztowny w tłoczeniu i zaproponował inną technologię, tzw. obciągania na wzornikach, stosowaną w lotnictwie. Jego ideą było wyprodukowanie auta jak najniższym kosztem, co miało się przełożyć na końcową cenę i dostępność dla przeciętnego Kowalskiego. Do technologii musiał dostosować kształt nadwozia, przez co zawiera ono wiele wyoblonych powierzchni. Z tego założenia wyłoniła się forma, przypominająca – według słów konstruktora – morskie żyjątko, meduzę, i stąd wziął nazwę dla auta. W rekordowo krótkim czasie inż. Kłeczek z pomocnikiem wykonali prototypy (co najmniej jeden był ukończony w połowie lipca 1957 roku), zbudowane na podwoziach Mikrusa. Można mieć różne gusty estetyczne i zarzucać Meduzie braki w urodzie, ale jeśli porównamy ją z oferowanymi w latach 50. mikrosamochodami-dziwolągami typu Messerschmitt, Heinkel, Isetta czy Zundapp Janus, okaże się, że wypada w tym towarzystwie bardzo korzystnie, zarówno pod względem wyglądu jak i funkcjonalności. 

Motoryzacyjny cud w Krakowie – opowiada Bartosz Winiarski

Przenosimy się o 61 lat do przodu. Listopad 2018, Kraków. Wąska droga pomiędzy dwoma powstającymi blokami mieszkalnymi. Wokół płoty, budowlane ogrodzenia i zapach świeżego betonu – ot, zwykły krajobraz krakowski, wszędzie coś się buduje, każda najmniejsza wolna przestrzeń jest zagospodarowywana, czuć świeży beton i słychać charakterystyczne dźwięki budowy. Pośrodku mały placyk, na jego brzegach ustawione kilka blaszanych garaży. Pierwszy z prawej jest otwarty, a ze środka wygląda na zewnątrz Meduza.

W garażu krząta się właściciel – pan Zbigniew Orłowski. Witamy się, przedstawiamy i zaczynamy ponad godzinną rozmowę o historii tego egzemplarza, podczas której oglądamy dokładnie auto. Rozmawiamy o różnicach w konstrukcji Meduzy i Mikrusa. Oglądamy bagażnik. Tak! – w Meduzie jest normalny choć niewielki bagażnik. To zaliczamy autu na plus, bo Mikrus ma tylko przestrzeń bagażową w przedniej części dostępną jedynie od wewnątrz. Zbiornik paliwa z przodu – według dzisiejszych standardów bezpieczeństwa rzecz nie do pomyślenia, ale trzeba pamiętać, że podobnie miał np. produkowany seryjnie Trabant i to znacznie później. Rozemocjonowany, obfotografowuję auto i umawiamy się na ponowne spotkanie, które ma się odbyć, gdy pan Zbigniew posegreguje wszystkie części i zrobi ich spis.

Czas leci wolno, kilka razy próbuję się dodzwonić do pana Zbigniewa, w końcu odbiera telefon i  uspokaja mnie, że nie wszystko jeszcze spisał i że zadzwoni. Czekam więc dalej, nie ukrywam, że coraz mniej cierpliwie. Wreszcie umawiamy się na kolejne spotkanie przy garażu. Tym razem biorę ze sobą tatę jako wsparcie podczas przewidywanych negocjacji. Na budowach robotnicy właśnie kończą pracę, wsiadają do aut, które dość szczelnie zastawiają cały placyk. Jeden z nich, Ukrainiec, z którym jak się okazuje pan Zbigniew jest zaprzyjaźniony, zagląda do garażu i kręci z niedowierzaniem głową. Później dowiaduję się, że ci sami budowlańcy, kilka tygodni przed naszym spotkaniem, pomagali panu Zbigniewowi ściągnąć Meduzę z lawety i wstawić ją do garażu. Rozmawiamy krótko. Pan Zbigniew nie owija w bawełnę, pada propozycja, na którą mamy się zastanowić. W międzyczasie, może dlatego, że jest przed 17.00 i wszyscy wracają z pracy, przez placyk przewija się całkiem sporo ludzi. Każdy z ciekawością zagląda do garażu, który – aby w środku było jaśniej – jest otwarty na oścież. Trochę się martwię, bo wystarczyłoby, aby ktoś zrobił zdjęcie i wrzucił na Facebooka… A potem – nie daj Boże – ktoś mi Meduzę podkupi… Na szczęście nic takiego się nie dzieje, ludzie owszem, patrzą z ciekawością, ale zapewne ogromna większość nie ma pojęcia, co to za auto. Na szczęście.

Dwa dni później podejmujemy decyzję i umawiamy się na zakup auta. Szybko, na najbliższy poniedziałek, wszystko po to, by zdążyć przed dniem Wszystkich Świętych. Do tej pory podchodziłem do tematu na chłodno. Przecież obiecałem sobie, że więcej gratów nie kupuję, tak więc pomysł na kupienie Meduzy był tak absurdalny, że nie brałem go na poważnie. Gdy podjęliśmy decyzje, że próbujemy kupić to auto, emocje sięgnęły zenitu. Dwa dni źle spałem i martwiłem się, że ktoś mi Meduzę sprzątnie sprzed nosa, że pan Zbigniew rozmyśli się, że spadnie meteor i zgniecie blaszany garaż z całą jego zawartością… W klimacie ogromnych nerwów mija cały weekend i aż do ostatniej chwili cała poniedziałkowa akcja stoi pod znakiem zapytania. Nie bez kłopotów organizacyjnych udaje się nam jednak dotrzeć na miejsce. Chwilę przed 18.00 w poniedziałek, 22 października 2018 roku meldujemy się przy garażu. Ja przyjechałem na rowerze, mój tata Transitem, do którego mamy zamiar zapakować Meduzę.

Na miejscu spory ruch, przyjeżdża mój kolega z pracy, którego poprosiłem o pomoc w załadowaniu auta. Mój tata także przywozi znajomego do pomocy. Pan Zbigniew natomiast pojawia się z wnukiem, który jest dokładnie w moim wieku. Jest nas więc sześciu, czyli aż nadto, aby podnieść Meduzę, która bez zamontowanego silnika wydaje się dziwnie lekka. Tworzy się zamieszanie. Pan Zbigniew demontuje napisy „Meduza” oraz oświetlenie, które wcześniej założył, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z autem, którego właścicielem był 56 lat. 56 lat!!! Ja odczepiam ozdobne listwy boczne – mam co prawda wątpliwości czy takie były zamontowane w oryginale, ale postanawiam te rozważania zostawić na później. Potem, zanim w ogóle poruszyliśmy kwestię płatności i umowy, następuje długi wykład, które części są od czego, gdzie zapakowane są poszczególne elementy, jak należy zamontować reflektory, które są zupełnie inne niż w Mikrusie. Gdy wszystkie części już są omówione i zapakowane do pudełek, zestawiamy Meduzę z kobyłek i wtaczamy ją po specjalnych najazdach do Transita. Łatwo nie jest, bo silnik jest zdemontowany, a rozpięte półosie wiszą w powietrzu, więc Meduza zachowuje się nieco pokracznie. Dobrze, że jest nas sześciu! W końcu udaje się, co prawda tył trochę wystaje z dostawczaka, ale wiemy z doświadczenia, że w niczym to nie przeszkadza. Kilka chwil, trochę wysiłku i Meduza jest środku.

Teraz czeka nas wycieczka do pobliskiego bloku, do piwnicy, po silnik. Blok chyba z końca lat 60., ściany piwnic ceglaste, drzwi drewniane, częściowo ażurowe, można więc zaglądnąć do niektórych piwnic. Przetwory, puste słoiki. Ziemniaki, cebule, i ten charakterystyczny zapach blokowej piwnicy… U pana Zbigniewa w piwnicy idealny porządek, pod sufitem wisi wielki ozdobny żyrandol, na jednej z półek leżą cebule, na podłodze stoją baniaki z winem… Wynosimy silnik i wał przed blok, potem pakujemy ładunek do stojącego nieopodal koszyka na zakupy z Biedronki. Koszyk wygląda na wspólne dobro mieszkańców, którzy używają go do wożenia cięższych rzeczy z garażu pod blok. Sytuacja budzi we mnie śmiech: ciemno, pusto, cisza, i ja, jadący przez osiedle z koszykiem Biedronki, w którym tłucze się silnik od Mikrusa, przepraszam, od Meduzy.

Pakujemy silnik do Transita, tata odjeżdża z Meduzą na pokładzie, a ja z kolegą oraz pan Zbigniew z wnukiem idziemy do mieszkania załatwić formalności. Siadamy przy stole, wnuk Pana Zbigniewa wyciąga butelkę i nalewa nam wina. W końcu trzeba uczcić udaną transakcję. Pierwszy kieliszek znika szybko, po drugim okazuje się, że to jednak nie wino, tylko coś znacznie mocniejszego… Od razu robi się weselej. Oglądamy archiwalne dokumenty i fotografie. Wiem na pewno, że musimy spotkać się ponownie, już z dyktafonem, aby te wszystkie cenne informacje, na spokojnie i metodycznie, spisać.

Chwiejnym krokiem, prowadząc rower, ruszam do domu. W plecaku mam umowę i dowód rejestracyjny – namacalne dowody, że jestem właścicielem Meduzy. Meduuuuuzyyyyy!!! Prototypu, jednej z trzech egzemplarzy. Rewelacja! W kieszeni wewnętrznej kurtki schowałem czerwony klosz, ten który w Meduzie montowany był na słupku drzwiowym, bardzo cenny. Mam jeden, drugi jak się dużo później okazało, pozostał zamontowany na aucie, choć przez kilka tygodni myślałem, że się stłukł… Jedyne zmartwienie, to brak literki “A” w ozdobnym napisie, ale staram się sobie wytłumaczyć, że to problem nie na teraz. Mam świadomość, że był to jeden z bardziej zwariowanych i szalonych dni jakie przeżyłem w ciągu ostatnich 11 lat i nie ma co sobie psuć humoru brakiem jednego drobiazgu..

Barn find po polsku 

Odnaleziona Meduza. Prototyp, unikat, jedyny taki – te określenia są w naszym przypadku jak najbardziej na miejscu. Ta Meduza nigdy nie została kompleksowo wyremontowana, a od roku 1973 jest rezydentką różnych, w tym dziwnych, miejsc postojowych. Szczegóły historii auta poznajemy podczas długiego i niezwykle ciekawego spotkania ze Zbigniewem Orłowskim.

– Poprzedni właściciel Meduzy, kierownik zatrudnienia WSK Kraków, kupił ją w WSK Mielec albo w WSK Rzeszów – opowiada Zbigniew Orłowski. – Po pewnym czasie przestał nią jeździć, bo miał awarię, uszkodził się dynastarter. Oddał Meduzę do warsztatu elektrycznego, na róg Starowiślnej i Wawrzyńca, gdzie go bardzo długo zwodzili, więc w końcu przyszedł do mnie, bo znaliśmy się, i spytał czy byśmy mu tego nie naprawili. Pracowałem wtedy na warsztacie elektrycznym i wiedziałem, że tego auta nie da się łatwo doprowadzić do użytku. Zaproponowałem natomiast, że ją w tym stanie w jakim jest, od niego kupię. Pojechałem po pieniądze, a w tym samym czasie przyszli inni kupcy z zakładu, którzy dawali więcej. Na szczęście sprzedający był słowny, i powiedział, że ma już umowę ustną ze mną, i że sprzeda tylko mi. W ten sposób kupiłem Meduzę, to był 1962 rok. Po zakupie ciągnąłem ją motocyklem – radziecką emką z przyczepą – ze Starowiślnej na Bronowicką. Ludzie się śmiali, że motocykl ciągnie samochód. Kolega, który mi pomagał siedział w samochodzie, bo się bał jechać motocyklem z przyczepą, a ja, jako ten odważny, byłem kierowcą motocykla. I udało się, przywieźliśmy w ten sposób na holu Meduzę przez pół Krakowa. 

Potem wszedłem w kontakt z pracownikami z Mielca, przez znajomości. Udało się kupić ten wirnik i w końcu ją uruchomiłem. Od 1962 roku parkowała na ulicy Górnej. Ja mieszkałem na ul. Bronowickiej, tuż obok Cukierni Lisickich, na roku Bronowickiej i Górnej – zresztą ta cukiernia jest tam do dzisiaj. Raz jacyś pijani ludzie wracający w nocy z restauracji przestawili mi ją, dla żartu,. A matka sąsiadki mówiła, że mam samochód komunistyczny, bo ma czerwony kolor. Ja jej na to zawsze odpowiadałem, że to nie czerwony, tylko wiśnia. Komunistyczny kolor masz, powtarzała. Z kolei pani z pierwszego domu na Górnej, strasznie tej Meduzy nie lubiła, bo twierdziła, że okropnie głośno chodzi. W Bronowicach stała do 1973 roku, bo gdy dostałem mieszkanie to ją tam przestawiłem na ul Wrocławską. Od tego czasu nie jeździła. Silnik rozebrałem i wszystko było przygotowane, że go przezwoję. I tym stanie zachowała się do dzisiaj.

W latach 70. pracowałem w WSK Kraków i podlegała mi – jako kierownikowi – kotłownia na Racławickiej. Tam było dziesięć kotłów i transporter, którym przewoziło się węgiel na górę. Ale w razie jakby transporter nawalił, a kotłownia zasilała przecież całe osiedle, to woziło się węgiel wózkami kopalnianymi korzystając z wind towarowych. Ponieważ jedna winda nie jeździła i była zostawiona na parterze, to wepchałem Meduzę do tej windy i tam sobie stała, nikomu nie przeszkadzała. Mówię to w tajemnicy, bo oczywiście robiłem to bez zezwolenia. Ale to było dawno… Stała w tej windzie do 1995 roku, kiedy syn kupił w Stryszowie domek, a ja kupiłem blaszany garaż, który postawiliśmy obok domku. W tym właśnie okresie szedłem na emeryturę, więc musiałem Meduzę zabrać z windy, bo straciłbym do niej dostęp. Przewiozłem ją na wieś i ona tam stała od 1995 roku, do teraz, czyli do 2018 roku, do lipca. Ostatnim miejscem pobytu był blaszany garaż przy ul. Poznańskiej. Tam gdzie ją razem oglądaliśmy.

Jedyne dwie archiwalne fotografie, które zachowały się w archiwum Zbigniewa Orłowskiego. Na zdjęciach Meduza w latach 70. oraz rodzina pana Orłowskiego.

Powyższa opowieść znajduje potwierdzenie w stanie zachowania auta, które ma aurę wehikułu czasu. Delektując się zapachem, stanowiącym mieszankę woni 60-letniej skajowej tapicerki, sparciałej gumy, dawnych oparów płynów eksploatacyjnych, utrzymujących się w elementach wnętrza, spotykamy się z odległą techniką mikrosamochodu, który w swoim czasie mógł być spełnieniem potrzeb bardzo wielu ludzi. Jego wnętrze, naturalnie spatynowane, zaskakuje przestronnością. Tylna ławeczka ma większą poduszkę siedzenia niż w Mikrusie, za oparciem znalazło się koło zapasowe, a przestrzeń nad głowami pasażerów stwarza wrażenie większych gabarytów pojazdu niż jest to widoczne z zewnątrz. Zachowana w oryginale tapicerka siedzeń jest częściowo obszyta amatorskimi pokrowcami z epoki. Deska rozdzielcza, zawierająca najpotrzebniejsze wskaźniki i przełączniki, nie jest może hitem designu, ale pamiętajmy, że mamy do czynienia z egzemplarzem prototypowym, co widać również w konstrukcji siedzeń, których szkielety i mocowania do podłogi są wykonane z rurek. Podwozie auta jest identyczne jak w Mikrusie.

Oglądając Meduzę z zewnątrz warto zwrócić uwagę na symetrię przodu i tyłu – wszystkie jej błotniki mają identyczną geometrię. Według relacji twórcy, w oparciu tylko o dwie formy – prawą i lewą, można było wykonać komplet. Detale są podporządkowane przyjętej koncepcji, zaokrąglenia i obłości widać w kształcie zderzaków i elementów dekoracyjnych.

Magazyn części w piwnicy – opowiada Bartosz Winiarski

Sobota, kilka minut przed dziewiątą rano. Drogi puste. Chłodno, jak to zwykle bywa w listopadzie, ale jakoś inaczej niż zwykle – równie dobrze mógłby to być poranek wiosenny. Nie jestem przesądny, ale drogę przebiega mi czarny kot… Spotykam się ponownie z panem Zbigniewem i bez zbędnej zwłoki udajemy się do piwnicy. Nic się nie zmieniło od ostatniej wizyty. Na ziemi skrzynki z jabłkami, na półkach cebule, oraz dziesiątki przeróżnych pudełek: po tonerach do drukarek, po butach, po przyprawach, po kieliszkach z Krosna. Na regale z prawej stoją pudełka opisane „Fiat 125p”, na regale naprzeciwko wejścia pudełka z częściami od Meduzy, po lewej, na wąskim regale przeróżne pudełeczka, w tym takie małe, drewniane z odsuwanymi wieczkami.

– Widzi pan – komentuje pan Zbigniew – ja byłem przygotowany, jeżeli chodzi o części, do remontu tej Meduzy. W planie miałem kompletny remont, nawet blacharza miałem już umówionego. Wszystkie części powinny być, ale jakby czegoś brakowało, to wie pan, mówi się trudno i kocha się dalej!

Pudełek jest częściami do Meduzy jest osiemnaście. Wszystkie są ponumerowane, niektóre nawet opisane. Finalnie wraz z samochodem dostaję masę cennych części oraz drugi kompletny silnik. Po dokładnej weryfikacji okazuje się, że Meduza jest w 99,99% kompletna, a także wyposażona w komplet części zamiennych – ogromnie ważnych w latach 60. i 70., a dzisiaj nie mniej cennych. Po zapakowaniu wszystkich części do mojego auta rozmawiamy o fotografiach.

– Meduzy miałem tylko dwa zdjęcia – stwierdza Zbigniew Orłowski. – A właściwie jedno, bo na obu kadr jest podobny. Na zdjęciu jest syn Krzysztof i córka Ela, a także kawałek mojej żony Marii. Dzieci na tych zdjęciach z Meduzą mają niecałe dziesięć lat, to musi być więc około 1970 roku. Zdjęcie było robione nad Rudawą, pod Krakowem, tam gdzie akurat ulokowaliśmy się i siedzieliśmy sobie na pikniku. Niedziele z reguły spędzało się właśnie nad Rudawą, celem bywały też Bielany, była tam taka dróżka piaszczysta, gdzie byłem zawsze bardzo zadowolony, bo Meduza się tam tak układała, dzięki swojemu zawieszeniu, że nawet jak było nierówno, to wygodnie się jechało. Dzieci się na górce bawiły, był powiew świeżego powietrza od gór i odpoczywaliśmy sobie. Czasem wybieraliśmy się też do Skały Kmity, jeździliśmy też na wieś do teściów. Więcej zdjęć nie mam… Tyle lat ją miałem, tyle lat użytkowałem i nie robiłem zdjęć. Interesowały mnie wtedy zdjęcia dzieci, nie samochodów. 

Spotkanie kończymy ciekawą wymianą zdań. Siłą rzeczy pan Zbigniew musiał przez te wszystkie lata swoją Meduzę bardzo polubić i pewnie z tego powodu, już gdy jestem w drzwiach, pyta: – A zaczął już Pan remont Meduzy? Tłumaczę, że jeszcze nie, bo mam ją za krótko, na razie tylko dwa tygodnie… – Bo wie pan, mnie bardzo zależy, żeby się nią jak najszybciej przejechać!

Niewiarygodne, ale prawdziwe

Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, opierając się na materiałach archiwalnych i opowieściach konstruktorów, można twierdzić, że powstały trzy Meduzy. Aby je zidentyfikować nazwijmy je pierwszą, drugą i trzecią. Pierwsza, to ta powszechnie znana i będąca w posiadaniu Narodowego Muzeum Techniki. Meduza była wielokrotnie wypożyczana na wystawy m.in. do Krakowa i Stalowej Woli. Druga Meduza, to ta odnaleziona w Krakowie, a obecnie będąca w posiadaniu Piotra i Bartosza Winiarskich. Trzecia Meduza… i tu zaczyna się znów robić ciekawie. Odnalezienie drugiej Meduzy, jak to zwykle bywa, zapoczątkowało reakcję łańcuchową. Ktoś słyszał o Meduzie w Krakowie, ktoś widział Meduzą w Rzeszowie, ktoś jeździł Meduzą w Końskich… Właśnie poprzez luźne komentarze trafiamy na rodzinę Łasińskich. Najpierw kontaktujemy się z Michałem Łasińskim, który zapytany o Meduzę potwierdza: – Trzeci egzemplarz należał do mojego dziadka w pierwszej połowie lat 60. i został zezłomowany. Ja słyszałem tylko opowieści o tym, jak to się cholernie psuło i ile razy była holowana, ojciec miał tę przyjemność, że jako dziecko był nią włożony, w nielicznych momentach kiedy działała.

Potem kontaktujemy się z Maciejem Łasińskim – ojcem Michała – który opowiada pełną historię trzeciej Meduzy: – Mój tata, Andrzej Łasiński, jeździł trzecią Meduzą i mnie woził jako niemowlę – to musiały być lata 60., a dokładniej 1965, a może 1964 rok, gdy ją kupił. Bardzo mi trudno określić to dokładnie, ponieważ byłem wtedy naprawdę małym dzieckiem. Nie wiem też jak długo tata ją miał. Podobno darłem się w Meduzie bardzo. Tata Meduzę kupił niesprawną, nie wiadomo od kogo, ale też w Końskich. Tata miał silnego kolegę, który ją przyniósł, ponieważ był wymontowany układ napędowy i nie dało się jej pchać, więc on dosłownie niósł tył Meduzy kilka przecznic. Potem tata jakiś czas ją użytkował, a następnie sprzedał i ktoś nią chyba dalej jeździł, nadal w Końskich. Finał tej historii ma miejsce w pierwszej połowie lat 70 na złomowisku. Dawniej złomowiska wyglądały trochę inaczej niż teraz, spędzałem tam trochę czasu, dlatego że zawsze jakieś ciekawe rzeczy dało się wygrzebać, głównie części do różnych pojazdów, przede wszystkim do motocykli, motorowerów. Pewnego razu właśnie podczas jednej z takich wizyt patrzę, a na czubku dużej piramidy złomu stoi nasza była Meduza. Była to goła skorupa, trudno mi powiedzieć jak dokładnie była pomalowana, ale na pewno częściowo na żółto, a częściowo na zielono.

Naszym zdaniem powyższa relacja zamyka sprawę Meduz i trzeci egzemplarz już się niestety nie odnajdzie. Zbieg okoliczności sprawił, że Maciej Łasiński zobaczył na złomowisku auto, które wcześniej należało do jego rodziny, a było na tyle charakterystyczne, że trudno mówić o pomyłce. Skoro zdarzenie miało miejsce w latach 70. to można uznać za pewnik, że Meduza razem z innym złomem pojechała w swoją ostatnią drogę do huty i raczej nie należy liczyć na inną relację dotyczącą tego egzemplarza. Chyba że… ktoś znowu nam napisze na blogu – Mam Meduzę, odkupiłem dawno temu ze złomu, chcę sprzedać.

W ten sposób powstawała Meduza. Unikatowe archiwalne ujęcia z hal fabrycznych z WSK Mielec.

Pierwsza publiczna prezentacja Mikrusa i Meduzy miała miejsce w Mielcu podczas obchodów święta państwowego 22 Lipca. Trzy dni później przedstawiciele WSK Mielec i WSK Rzeszów pojechali Mikrusem i Meduzą do Warszawy, gdzie auta zaprezentowano w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego. Sam moment przejazdu z Mielca do Warszawy został bogato udokumentowany na fotografiach, które później były często wykorzystywane w prasie (na przykład w „Motorze” i „Auto Moto Sport”,)

Trzy pokolenia miłośników Mikrusa i właściciele Meduzy: od lewej: Bartosz, Piotr, Antoni i Adam Winiarscy

Bartosz Winiarski, Mieczysław Płocica, „Był sobie Mikrus”, www.mikrus.net.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *